Jest mnóstwo utworów, których słucham sobie codziennie tuptając do pracy i innych równie ekscytujących miejsc. Często myślę, że fajnie byłoby się nimi z Wami podzielić, usłyszeć od Was “hej, ja też to kocham” i kochać je sobie wspólnie, sęk w tym, że duża część rzeczy, które słucham, jest zupełnie przypadkowa i nie ma żadnej myśli przewodniej. W jednej chwili słucham metalu, zaraz potem hip-hopu z 2000 roku, a potem ścieżki dźwiękowej z filmu z lat osiemdziesiątych.
Kiedy więc wyłoni mi się już jakiś schemat, który nie jest “pieśniami, które nucę pod prysznicem” lub “pieśniami w drodze do Tesco”, możemy mówić o sukcesie. Z jakiegoś powodu brzmi to dość smutno i jakbym nie robiła w życiu niczego ciekawego, co nie do końca jest chyba prawdą. Po prostu muzyka kojarzy mi się z najbardziej podstawowymi życiowymi czynnościami, takimi jak mycie zębów i z czasem, który spędzam, sama, którego nie jest znowu tak bardzo dużo. Wtedy jej potrzebuję.
Słuchając wczoraj drogiego Garbage wpadłam jednak na piękny, naprawdę piękny motyw przewodni. Motyw specjalny, motyw delux. Pieśni rudych! Te pieśni mają w sobie coś, co je łączy, coś ulotnie pięknego, coś epickiego. Rudzi goszczący w moich słuchawkach opowiadają dziwne historie. Nie ich znów specjalnie wielu, ale jak już są, to zostają na zawsze. Oto oni.
Shirley Manson nie była pierwszą rudą, w której się zakochałam, bo pierwszą była oczywiście Geri ze Spice Girls. Garbage to jednak moja osobista klasyka, do której kilkanaście lat później wracam z przyjemnością, podczas gdy do Spice Girls wraca się, kiedy wypije się na imprezie naprawdę sporo, albo podczas piątkowego pajacowania w biurze na godzinę przed końcem pracy. Wspominałam Garbage już przy okazji poprzedniej playlisty, do dzisiaj uwielbiam ich za wściekłość, bezczelność i buńczuczny stosunek do świata i norm społecznych. Do moich absolutnie ulubionych kawałków należą zatem Androgyny i dziarskie Cherry Lips o przepięknym transwestycie. A po wyjątkowo ciężkim dniu w pracy lub gdy mam nastrój na dokuczliwego goblina, lubię słuchać I’m only happy when it rains. Poza tym Shirley jest Szkotką, więc jest najlepsza na świecie.
Kolejna pozycja na liście jest tak oczywista jak tylko się da w przypadku rudych śpiewaków. Oczywiście Florence and The Machine. Będę jednak kontrowersyjna i przyznam, że nie kocham jakoś specjalnie muzyki Florence. Uważam, że jest nieco zbyt prosta, nieco zbyt łatwa w odbiorze i owszem, nieco quirky, ale w bardzo bezpieczny sposób. Można się na mnie obrazić, ale dla mnie Florence wygląda lepiej niż gra. A wygląda wspaniale. Przy czym cały ten opis nie jest jakkolwiek adekwatny do Rabbit Heart, który uważam za utwór bliski doskonałości. Podoba mi się każda jego sekunda.
Jeśli miałabym wskazać lepszą wersję Florence, to jest nią Karen Elson. Pławię się w jej smutnych balladach od dobrych pięciu lat i nie przestają sprawiać, że przechodzą mi ciarki po plecach. Uwielbiam smutek i ludowe motywy jej ballad, dopowiadam sobie do nich własne historie, często też jej zwrotki naturalni wpisują się w moje wymyślone historie, które miałam w głowie od lat. Poza tym uwielbiam słuchać pieśni o morderstwach, śmierci, smutku, przemijaniu. The Ghost Who Walks, Stolen Roses i Garden to moje ulubione kawałki.
Newton Faulkner był objawieniem, które spotkało mnie w najmniej oczekiwanym miejscu. Mój były szef uwielbiał katować pracowników swoją muzyką, puszczaną bardzo głośno, dzień w dzień. Zwykle był to trans. Do dzisiaj pamiętam fizyczne cierpienie, które sprawiał mi każdy dzień w tych warunkach, uwielbiam bowiem pracować w ciszy i tak najlepiej się skupiam. I wtem, pewnego dnia na playliście szefa pojawił się Newton. Skąd? Tego nie wie nikt. Sądzę jednak, że bez Long Shot odejście z pracy, której nienawidziłam zajęłoby mi o wiele dłużej. Słuchając surowego głosu Newtona wyrzucającego frazy Look around and you will see/Broken minds and shattered dreams/Wasted time, You put your faith in preachers/ I put my faith in me albo Given time we could’ve seen/All the things he could’ve been/If he’d tried, chciałam płakać. Czasem płakałam w toalecie. Aż w końcu odeszłam. Do dzisiaj kocham ten utwór. Dzięki, Newton.
Z Edem Sheeranem mam ten sam problem co z Florence i tak samo jak w jej przypadku absolutnie ubóstwiam jeden utwór. Kiedy słyszę I see fire mam ochotę rzucić wszystko, wsiadać na konia i jechać pod Erebor. Pić wino, płonąć, umierać i tak dalej. I tarzać się w spojrzeniu Thranduila. Czujesie ten klimat, prawda? Nie ma chyba piękniejszej linijki niż And if we should die tonight/Then we should all die together/Raise a glass of wine for the last time
Tori Amos to certyfikowany cud świata i przyjaciółka Neila Gaimana. Jeśli ktoś jest jego przyjaciółką, musi być magicznym stworzeniem, któremu należy się cześć i chwała. Szkoda czasu na wypisywanie dowodów na to, dlaczego Tori jest super. A Real Men jest jeszcze bardziej super, bo to znów piosenka o czymś, o czym zwykle się nie śpiewa czyli piękna ballada o wojnie płci. Pisząc ten tekst odkryłam, że utwór jest coverem, oryginał też polecam, jest tak samo fajny.
Amy Adams jest z wielu powodów moim małym girl crushem. Po pierwsze, wygląda jak moja mama. Po drugie, jest podobnie niewysoka jak ja, będąc przy tym śliczną i uroczą i nie bardzo chudą. A po trzecie, łączy nas zapatrzenie w Lee Pace’a. Kiedy grała z nim w Miss Pettigrew Lives For A Day, Lee musiał zostać wyproszony z planu, bo Amy nie mogła się skupić. Powiedziała później w wywiadzie, że był wtedy taki piękny w swoich kowbojskich butach, że nie mogła przestać o nim myśleć. Amy był już wtedy mężatką…Odkąd trafiłam na tę informację, uważam ją za bratnią duszę. A w If I didn’t care śpiewa Amy i śpiewa Lee.
Loreena McKennit i jej wysoki głos może nie przypaść do gustu każdemu, ale rzewne folkowe pieśni zdecydowanie do mnie trafiają. Historia o młodym dziewczęciu uwiedzionym przez bezczelnego kowala? Wiersz Yeatsa o dziecku porwanym przez wróżki, przerobiony na balladę? What’s not to like?
David Bowie był rudy. Tutaj można właściwie wkleić całą jego dyskografię. Ja ograniczę się do utworu, który najlepiej go określa. He was the naz/With God given ass, no nie?
Wciąż nie wiem czy ja właściwie lubię musicale czy nie. Wicked nie lubię, co do Upiora w Operze jestem bardzo, bardzo sceptyczna, ze wskazaniem na nie, Nędzników uwielbiam, ale wydają mi się jednak oscylować na granicy dobrego smaku, Sweeney Todd jest super, ale ciężko, żeby nie był jak jest o fryzjerze-mordercy. W tym wszystkim Rocky Horror Picture Show, musical o transwestytach z kosmosu, który dobrego smaku udawać nawet nie próbuje, pokochać jest najłatwiej. A zarówno Magenta jak i Columbia są rude. Przypadek?
Znacie innych rudych śpiewaków, których niesprawiedliwie ominęłam? Podrzućcie!
Link do playlisty na youtube