Oczywiście, wiadomo, wcale nie jestem interesująca. Żeby nie było. To takie założenie, które przyjęłam sobie, żeby cała reszta rozumowania miała jakikolwiek sens. Zaznaczę to na samym początku, żeby nie było później pretensji.
Jestem zbiorem cyklicznie powtarzających się schematów. Depresja, wyjście z depresji, mnóstwo szczęścia i energii, emocjonalny zjazd, stres, depresja. Koło się zamyka i toczy w najlepsze. Internet to takie zabawne medium, gdzie pokazuję zdjęcia z plaży i piszę o uczuciach, więc możesz sądzić, że mnie znasz. Możesz sądzić, że jestem bardziej smutna niż jestem, kiedy nie widzisz mojej cowieczornej głupawki i jak się popłaczę ze śmiechu w pracy. Napiszę o tym, jak mi źle wśród ludzi, ale o tym jak przez kilka dni było mi z nimi dobrze już nie. Bo, cytując Tołstoja, wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób. Nie będę Ci zawracać głowy głupotami, no nie?
Moja terapia zmierza ku próbnemu końcowi. Wciąż zdarza mi się dostać ataku paniki, kiedy w kinie gaśnie światło, ale umiem sobie z nim poradzić, przesypiam już całe noce przy choinkowych lampkach, a kiedy na spotkaniu towarzyskim czuję, że nie mogę już wytrzymać, po prostu wychodzę. Przez 99.9% czasu wcale nie chcę nie żyć. Mam energię, plany, motywację, a na pytanie jak się mam, przez większość dni szczerze odpowiadam, że “great”. W te nieszczere dni też sobie jakoś radzę, co w sumie najważniejsze. Nauczyłam się nawet piec kapkejki. Były super pyszne. Ale nie ma to większego znaczenia.
Traktuję sama siebie dobrze. Daję sobie wytchnąć, nie zmuszam się, żeby robić coraz więcej i coraz lepiej. Często odpuszczam. Coraz częściej odpuszczam. Coraz rzadziej nie odpuszczam.
Mam ochotę pisać o świętach w UK i o choince, o tym jakie dobre zjadłam śniadanie i jak ciepło było mi w wannie. Ale to nie interesuje nawet mnie samej. To nie interesuje ZWŁASZCZA mnie samej. Kiedy słucham musicalu “Hamilton” i Lin-Manuel Miranda, śpiewa “you’re like me, I’m never satisfied”, jest mi głupio, bo wiem, że to się nie skończy dobrze. O “Hamiltonie” też mam ochotę napisać, ale wiem za mało, żeby móc się wypowiedzieć. Za mało o historii, za mało o produkcji, za mało o kulturalnym kontekście, więc nie mam wiele do powiedzenia. Wiem tylko, że piosenki mówią o mnie do mnie. Są zapewne tak napisane, żeby mówić o każdym do każdego. Nie mam o czym sama ze sobą gadać, więc znajduję więcej czasu na książki, filmy i seriale. Właśnie kupiłam bilety do teatru. Odbieram mnóstwo wspaniałych bodźców i zachowuję je w swojej głowie. Ile można pisać “jeśli to nie jest miłe, to nie wiem co jest”? Mogłabym pisać o tym wszystkim co złe i przerażające, bo tego nam obecnie nie brakuje, ale ten temat jeszcze mniej zasługuje na moje pseudowynurzenia. To są poważne tematy. Gdzie mi do nich.
I tak brodzę sobie po kostki w brokatowym bajorku szczęśliwości. Nie po raz pierwszy. Możesz pomyśleć, że tak naprawdę jest mi źle, ale nie widzisz, że właśnie przyszła pizza i wcinam na przystawkę wielką mozarellę. Wcale nie jest mi źle. Po prostu pamiętam te chwile, kiedy łzy cisnęły się do oczu, ale palce stukały w klawiaturę jak szalone. I troszeczkę, troszenienieczkę zazdroszczę, bo nie mam teraz nic do powiedzenia.