Od 2014 co roku publikuję na blogu swoje noworoczne postanowienie. Zawsze jest to wpis dość wzniosły i aspiracyjny. Zawsze pojawia się obietnica, że znów zacznę pisać książkę, wspominam coś o utrzymywaniu porządku, siłowni i podróżowaniu. Przez ostatnie dwa lata doszło do tego bycie najlepszą wersją siebie i takie tam inne wzmianki o samoakceptacji.
W tym roku listę celów i marzeń do realizacji napisałam o wiele wcześniej, jako jedno z zadań kursu o blogowaniu, w którym biorę udział. Wszystkie mają obok podaną datę, kiedy rozpocznę ich realizację. I tak pisanie książki wystartowało z jednym dniem poślizgu, zgubienie czterech kilogramów będę musiała zacząć (jak zwykle) od jutra, kilka innych dat będzie również trzeba dostosować. Taką listę można zrobić w każdym momencie i nie ma co z nią czekać na pierwszy stycznia.
Pierwszy stycznia to dzień na poważniejsze decyzje. Budząc się na podłodze w mieszkaniu koleżanki w Camden, wiedziałam już, że 2017 to nie jest czas na obiecywanie sobie po raz kolejny tego samego. O nie. Nie pamiętając, co działo się ze mną przez ostatnie siedem godzin, gdzie jest mój telefon, kto zdjął moje sztuczne rzęsy i jakim cudem ze zboczy Primrose Hill znalazłam się z powrotem w tym mieszkaniu, wiedziałam, że w 2017 muszę tak naprawdę obiecać sobie jedno. I zapamiętać to na całe życie.
Nigdy. Więcej. Rakiji.
Zważywszy jednak, ile osób pomagało mężowi mnie ratować i ile zatroskanych wiadomości odebrałam, kiedy już znalazłam telefon, to może być naprawdę niezły rok. Czego sobie i Wam życzę.
Tylko serio, nie pijcie rakiji.