To ten czas w miesiącu, kiedy należy przyjrzeć się obcowaniu z kulturą mniej lub bardziej popularną. Zaznaczę, że nie opisuję tutaj wszystkiego z czym miałam styczność w danym miesiącu, a jedynie te teksty kultury, które uznaję za odłożone na półkę i “zaliczone”. Też tak macie, że zaczynacie dziesięć książek, potem się gubią, odkładacie je na półkę i zapominacie, ale zaczynacie kolejne dziesięć i nie możecie żadnej skończyć? Strasznie mnie to w samej sobie irytuje! Są też seriale tak fajne, że dawkuję je sobie kawałeczek po kawałeczku, jak czekoladę.
Luty upłynął mi pod znakiem chorowania, samotnego weekendu i ogólnego zmęczenia, a ból istnienia da się ukoić tylko w jeden sposób. Nieprzypadkowo w dzisiejszym wydaniu królować będą period dramy…
Filmy
Testament of Youth: Ten film oglądało mi się ciężko z wielu powodów. Po pierwsze, jest to film o straconym pokoleniu, jeśli ktokolwiek słyszał o Verze Britain i jej książce, dla tego nie będzie specjalnym spojlerem, kto się ostanie na końcu żywy. Prawie nikt. Po drugie, główna bohaterka w wykonaniu Alicii Vikander nie jest specjalnie sympatyczną dziewczyną. Jest mocno neurotyczna, sfochowana, do wszystkich ma pretensje i wszystko się jej nie podoba. Co ma sens, bo to osoba bardzo młoda, stawiająca czoła ciężkim czasom, które zabijają jej marzenia i aspiracje. Musiałam rozłożyć oglądanie na kilka dni, bo długo nie mogłam jej polubić. Chyba jednak właśnie w tym tkwi siła filmu. Może ciężko ją polubić, bo dość łatwo odnaleźć w niej siebie? Jeśli masz ochotę popłakać nad pierwszą wojną światową, nada się idealnie.
Theory of Everything: Jest tu wszystko co lubię, a więc retro ubrania, miłość, dramat, angielska architektura. Nie powiem, oglądało się to bardzo przyjemnie. Jak na film. Jak na biografię ekscentrycznego naukowca, wyszło coś na kształt żywotów świętych ze szczególnym uwzględnieniem życia emocjonalnego Hawkinga. Według filmu specjalnie się nie przepracowywał, tylko zajmował życiem domowym. Tak trochę tego nie kupuję. Ale na grypę w łóżku film nadaje się akurat.
Interstellar: Ostatnimi laty jak Amerykanie robią film sci-fi, to musi być rzewnie, musi być uczuciowo, musi być o miłości jako o sile rządzącej wszechświatem. W Interstellar było mnóstwo fajnych pomysłów i fajnych scen, trochę przerażających i niesamowitych momentów. Ta rzewność jednak mnie nudzi, jest przewidywalna i sprawia, że na pewno nie sięgnę po ten film ponownie. Zupełnie jak w przypadku Arrival.
Tallulah: Ellen Page ma chyba monopol na granie ról bezczelnych nastolatek w niezależnych filmach. Mam wrażenie, jakbym oglądała Juno II. Oczywiście Juno jest bardzo dobrym filmem, także Tallulah jest pozycją wartą uwagi. Z mocnymi, niejednoznacznymi kobiecymi postaciami, które zarazem są zabawne, żałosne, tragiczne i dzielne. Polecam.
Seriale
North and South: Z jakiegoś dziwnego powodu wydawało mi się, że ta historia rozgrywa się w USA i będzie strasznie nudna. Rozgrywa się oczywiście w XIX wiecznej Anglii i jest absolutnie cudowna. Ten akcent! Te emocje! Te fruwające kłębki bawełny! Ten piękny Richard Armitage, który (zupełnie jak jakiś Pan Darcy) oświadcza się w sposób, którego żadna szanująca się dziewczyna nie mogłaby zaakceptować. Pozycja obowiązkowa.
Daniel Deronda: Są kostiumy. Jest XIX wiek. Jest piękny młody Hugh Dancy w historii dość nietypowej i zaskakującej jak na produkcje kostiumowe. Wyższe sfery, miłość i…Żydzi. Jak już wspominałam ostatnio, wszystkie filmy i seriale powinny być adaptacjami XIX-wiecznych powieści…
Rebellion: Powstanie Wielkanocne w Dublinie, to jedna z historii, która niezwykle mocno działa na moją wyobraźnię. Artykuł, który przeczytałam na ten temat w Wysokich Obcasach jakieś piętnaście lat temu, był bezpośrednią inspiracją dla fabuły mojej powieści. Przez wiele lat fascynowałam się IRA i wszystkim co irlandzkie, łącznie z nauką gaelic. Dlatego bałam się tego serialu. Niestety słusznie. Jest, kurczę, banalny. Przewidywalny. Mógłby w sumie być o czymkolwiek innym, po prostu tak się składa, że postaci znalazły się w Dublinie i mają ochotę postrzelać. No, ale są kostiumy z 1916 roku, więc i tak obejrzałam.
Love in a Cold Climate: Patrzenie na Rosamund Pike to jedna z największych przyjemności w życiu. A tutaj jest młodziutka, śliczniutka i dużo się uśmiecha.
Series of Unfortunate Events: Neil Patrick Harris zachwyca wszystkich i byłby niezwykle irytujący, gdyby nie był przy okazji uroczy i bezpretensjonalny. Oczywiście kradnie ten serial wszystkim innym postaciom. Chociaż w sumie seksownie mroczny narrator Lemony Snicket jest przynajmniej tak interesujący jak Hrabia Olaf. Plastycznie śliczne. Przyjemnie przewrotne.
Seriale do snu
Arrested Development: Klasyka. Nie ma co tu dużo pisać. Cudownie wykręcone postaci. Cudownie wykręcone pomysły. Rodzina, w której nikomu nie można ufać. Która nie wiadomo jak przeżyła pod opieką takich rodziców. Po której nie można się spodziewać niczego dobrego…Niewiele produkcji tak mnie bawi. CU-DO-WNE.
Wystawy
Making Nature: Bardzo lubię Wellcome Collection, bo każda ich wystawa jest cudownie i absolutnie powyżej moich możliwości intelektualnych. Na dodatek to miejsce, do którego przychodzi stosunkowo mało turystów, a dużo osób, które chcą dowiedzieć się więcej niż potrzebują na temat historii medycyny sądowej, psychologii dźwięków czy kulturowego wizerunku zwierząt. O tym ostatnim jest właśnie Making of Nature. Wystawa jest darmowa, trwa do 21 pierwszego maja i jest dość dziwna. Zobaczysz hipnotyczny film z tygrysem przechadzającym się po mieszkaniu, dużo wypchanych zwierząt albo opowieść o szukaniu pozaziemskiej inteligencji opowiedziana z punktu widzenia papugi (dla mnie najmocniejszy motyw, mocno mnie poruszył).
Może nie każdemu się to spodoba, ale mnie się podoba.
Co ciekawego wpadło w Twoje ręce?