Na początek musimy ustalić, że nie jestem osobą, która umie utrzymywać porządek. Kiedy wchodzę do pokoju hotelowego, chaos wchodzi chwilę później i następnego ranka WSZYSTKO leży już wszędzie. Nie jestem zatem żadnym ekspertem od porządków i o ile dzień wcześniej nie odwiedziła mnie pani, która mi sprząta, nie robiłabym raczej testu białej rękawiczki. Już prędzej test takiej gumowej rękawiczki w kostiumie chroniącym przed radioaktywnością.
ALE czasem sprzątam. Po 10 minutach dostaję zadyszki, po dwudziestu kręci mi się w głowie i muszę odpocząć włączając serial, ale zdarza mi się. Więc coś tam w życiu widziałam. Nachodzi mnie taki wniosek, że zdecydowana większość bałaganu bierze się tak naprawdę z kilku źródeł: z prania zostawionego do złożenia “później” (czyli w ciągu najbliższego roku), z kolorowych magazynów (“to nic, że to szmatławiec, przecież dopiero co kupiłam, więc nie mogę od razu wyrzucić”), z papierków od Kinder czekolady, z puszek dietetycznej Coli, z kubków z niedopitą herbatą i w końcu z NICH. Najgorszych, najstraszniejszych, najtrudniejszych do okiełznania. Z RZECZY, KTÓRE NIE MAJĄ MIEJSCA.
Rzeczy, które nie mają miejsca nie są do końca jednolitą grupą. Są wśród nich te rzeczy, które są wciskane nam na siłę. Rachunki, wyciągi z banku, wszelka oficjalna korespondencja, która w zasadzie po załatwieniu sprawy nie jest do końca potrzebna, ale lepiej ją zachować, bo kto wie czy kiedyś nie będzie trzeba przedstawić ostatnich piętnastu lat przychodów na konto. Myślisz sobie, że to niedorzeczna i nikomu nie potrzebne, ale potem aplikując o rezydencję w UK musisz przypomnieć sobie wszystkie wyjazdy z kraju w przeciągu ostatniego miliona lat i już nie chojraczysz. Kolejnym rodzajem są rzeczy, które są potrzebne tak często, że nie warto ich chować. Kabel do telefonu, ładowarka do aparatu, paszport, drobne monety, okulary słoneczne. Te przedmioty desperacko same szukają dla siebie miejsca i regularnie giną, chociaż nie chowasz ich nigdzie właśnie po to, żeby zawsze mieć je od ręką.
Obie te grupy są srogie, ale to jeszcze nic w porównaniu z tą najsroższą. Nazwijmy ją w skórcie GBII – Gadżety, Bibeloty i Inne. Jest to gatunek będący absolutną zmorą minimalistów. Coś, co dostajesz od kogoś miłego i jest to w sumie ładne, ale nie jest Ci to do niczego potrzebne i w ogóle nie pasuje do Twojego mieszkania. Ba, wręcz zakłóca jego styl. Coś, co lata temu kupiło się podczas wycieczki do kraju X, co jest już stare, brzydkie i do niczego, ale wiążą się z tym wspomnienia. Coś, co dała Ciocia, której nie widziało się od drugiej klasy gimnazjum. Coś, co się na pewno kiedyś przyda. Jeszcze nigdy się nie przydało, ale to kiedyś na pewno nadejdzie, więc szkoda wyrzucić. Coś, co w sumie nie wiadomo do czego służy, ale jest dość fajne. Znasz to, prawda?
Możesz próbować cwaniaczyć, możesz próbować znaleźć miejsce tej rzeczy. Będzie kłuła Cię w oko na półce. Będzie codziennie się z Ciebie z tej półki nabijać. Możesz cwaniaczyć jeszcze bardziej i schować tę rzecz do pudełka. Powodzenia. Mam jakieś siedemnaście pudełek z tym towarzystwem i za diabła nie mam pojęcia co w nich trzymam.
| zdjęcia: Kat Terek |
Czasem myślę sobie, że dam radę. Tym razem już na pewno. Moje mieszkanie będzie niczym z zdjęcie z katalogu, będzie świecić pustkami i przestrzenią. Ta myśl pomaga mi pokonać zawroty głowy i zawały serca, dodaje sił do skończenia serialu (to znaczy częściej po prostu nie ma kolejnych odcinków, ale myśl też jakoś tam pomaga). Jestem dzielna. Jestem gotowa. I wtedy nadchodzi najgorszy moment. Pranie jest poukładane, szmatławce lądują na stercie makulatury, papierki w śmietniku, kubki w zlewie. W końcu staję oko w oko z NIMI.
Za każdym razem kończy się tak samo. Z podkulonym ogonem uznaję porażkę. Nie wiem co zrobić z mydlanymi bańkami, pudełkiem z głową jednorożca, pocztówką czy zdjęciem, na które nie mam ramki. I z milionem ich przyjaciół. Ale kiedyś się dowiem. Kiedyś sobie poradzę. To kiedyś na pewno nadejdzie. Musi nadejść, prawda?