Weszłam sobie wczoraj na blog, który bardzo lubię i przeczytałam tekst, z którym się trochę nie zgadzam. Czyli ktoś w internecie nie miał racji. Czyż nie brzmi to jak początek przepięknej opowieści?
Tekst dotyczy wychodzenia ze strefy komfortu, a jego głównym założeniem jest to, że „jak już znalazłam miejsce, w którym mi dobrze, to dlaczego mam to zmieniać?”.
Zacznijmy od tego, że gratuluję. Znalezienie miejsca, w którym komuś permanentnie (lub przynajmniej większość czasu) dobrze jest jednym z elementów sensu życia. Znakomita część ludzkości nie rodzi się w tym cudownym, słodkim miejscu i żeby tam dotrzeć musi, wait for it, wyjść ze strefy komfortu. Niektórzy nie wychodzą z tej strefy nigdy. Niektórzy nigdy też nie docierają do miejsca, w którym im dobrze. Życie.
Czym jest tak naprawdę ta strefa komfortu? To bardzo płynne pojęcie. Kiedy się urodziłam, strefa komfortu była pewnie w okolicy jedzenia, przytulania i przewijania. Dzisiaj moja strefa komfortu jest w kraju tysiąc sześćset kilometrów od miejsca zamieszkania i zahacza o jedno z największych centrum finansowych świata. Między tymi dwoma momentami mojego istnienia, wydarzyło się ŻYCIE. Potrzebujemy wychodzić poza strefę komfortu, bo to wychodzenie jest po prostu nauką. Nie rodzimy się jako istoty potrafiące czytać, pisać i robić zajebiste rzeczy. Jeśli naprawdę jesteś w życiu w miejscu, w którym czujesz, że nie potrzebujesz i nie chcesz się już niczego uczyć i w ogóle robić niczego nowego, to trochę straszne.
Inna sprawa, że znakomita większość osób nie wie do końca w czym jest dobra. Wciąż nie mogę pozbyć się z myśli wypowiedzi bardzo młodej osoby, która mówiła, że do pracy w biurze to nie pójdzie, bo to NIE DLA NIEJ, do tej, tamtej czy jeszcze innej pracy też nie, bo na pewno SIĘ NIE NADA, ale jeśli zapytasz co umie i do czego się nadaje, to do czytania książek. Co może być zawodem, jasne, ale żeby zrobić z tego zawód też trzeba wysiłku.
Też kiedyś byłam taką młodą, niepewną siebie osobą, która nie wierzyła, że umiałabym bez stresu rozmawiać przez telefon, cokolwiek komukolwiek sprzedać, zrobić prezentację przed dużą ilością osób, być skuteczną w small talku czy networkingu. Gdybym nie była zmuszona do robienia tych rzeczy, nigdy bym ich nie robiła. Na początku zresztą w ogóle ich nie lubiłam. Obecnie lubię je bardzo. Nie codziennie, mam dni, kiedy siedzę pod kocem albo z nosem w monitorze, ale częściej jednak lubię. Gdybym nie wyszła ze strefy komfortu, byłabym mniej zadowoloną osobą. W pewnym momencie zaczęłaby mnie gnieść. A tak czuję, że jeśli czegoś się podejmę, to pewnie dam radę. To jest cudne uczucie. Nawet, jeśli nie dam rady. To też jest ok.
Myślę, że strefa komfortu ma swoją bardzo istotną rolę, bo nie można cały czas być dzielnym, walczącym i super aktywnym. Jest jak sen. Nie możesz bez niego żyć, ale nie chcesz przespać życia.
Autorka tekstu stwierdza, że bardziej od osób motywujących do wyjścia ze strefy komfortu nie lubi tylko tych stwierdzających, że „alkohol szczęścia nie daje, za to bieganie tak”. Oficjalnie oświadczam, że bieganie jest beznadziejne. Próbowałam w tym roku już dwa razy więc mogę za to ręczyć głową. Kocham alkohol i gdybym nie miała męża i nie kochała się poza nim w Lee Pace i Jamesie Nortonie, oświadczyłabym się butelce whisky Lagavulin. Kocham kanapę i seriale i filmy i czytanie i spanie i w ogóle odpoczywanie. Ale od dawien dawna nie czułam się tak dobrze psychicznie jak teraz, kiedy wprowadziłam w życiu małe zmiany. Między kanapę i alkohol dorzuciłam aktywności, które są super. Które mnie motywują (no bo hej, strzelanie z łuku i wspinanie się, jestem ostra!) i fizycznie wykańczają. Które mam ochotę robić codziennie i nie robię tego tylko dlatego, że bloga też kocham, poza tym mam jeszcze jeden sezon Project Runway na Netflixie i ten alkohol w końcu sam się nie wypije. To też było duże wyjście ze strefu komfortu, bo bałam się, że jeśli dorzucę do rozkładu dnia cokolwiek więcej, nie będę miała czasu na pisanie. Mam trochę mniej, ale czuję się lepiej. Jak to mówili starożytni, w zdrowym ciele zdrowe cielę. A ciele musi czasem pić.
Żeby nie było, to wszystko piszę, bo lubię konstruktywnie spierać się z osobami, które wydają się fajne. Bo fajne osoby sprawiają, że się chce. Niefajne sprawiają, że trzeba. A tak mam miły wieczór wypełniony luźnymi przemyśleniami. Wychodźmy, wracajmy, turlajmy się w strefie komfortu, zawijajmy ją sobie jak szalik na szyję i przykrywajmy niczym kocykiem bezpieczeństwa, kiedy chcemy. Jest potrzebna. Ale nie zawsze.
W odpowiedzi na zamykające oryginalny tekst pytanie: „Czy jakbyś miał, motywujący zapalczywie kołczu, ostatni dzień do przeżycia, to naprawdę byś go spędził na wychodzeniu ze strefy komfortu?”. Sądzę, że tak. Żeby zakończyć życie z przytupem. Żeby było emocjonalnie, śmiesznie i żebym poczuła adrenalinę. Nie wiem co dokładnie bym zrobiła, ale podoba mi się pomysł wbicia się do zagrody okapi w londyńskim zoo. Jak kochać, to na zabój. Jak kraść, to dziwne afrykańskie zwierzęta, które same siebie wprawiają w zakłopotanie. Na dzień dzisiejszy kradzież okapi jest daleko, daleko poza moją strefą komfortu…