Pisałam ostatnio o serialach, które zapowiadały się dobrze, a potem szybko zamieniły się w hate watching. To nie jest najgorsza sytuacja, bo nienawiść to silne uczucie. Lepiej nienawidzić niż nie czuć niczego. A taka nienawiść, która wciąż trzyma przed ekranem to w ogóle w sporym stopniu sukces. Dzisiaj chodzi mi jednak o coś zupełnie innego. Chodzi o takie seriale, które w pewnym momencie z przyjemności stają się karą. Oglądam i czuję jakby były przykrym obowiązkiem. W którymś momencie po prostu dłużej nie mogę. Nie nienawidzę ich wystarczająco mocno, żeby tkwić w tej relacji i potem obgadywać je za plecami. To seriale jak irytujące osoby w internecie. Nie przemówisz im do rozumu, więc może lepiej wypisać się z konwersacji i zamiast kłótni, lepiej pozmywać naczynia.
To moja lista.
Lost
Kiedy Lost wszedł na ekrany naszych telewizorów, był objawieniem. Czegoś tak niesamowitego nie widzieliśmy od dawna. Może od czasu Twin Peaks? Może od czasu Z Archiwum X? To było po prostu świetne. Odpadłam zdaje się w trzecim sezonie, kiedy postaci zaczęły się mnożyć, a potem umierać i znowu mnożyć, a intryga traciła sens do tego stopnia, że przestało mieć dla mnie znaczenie o co chodzi z tą wyspą.
Trochę mi żal, bo jednak Desmond był moją wielką serialową obsesją, przez krótki okres w życiu kochałam go tak mocno jak potem Thranduila. Nawet to nie pomogło. Wiele lat później przeczytałam sobie streszczenie na wikipedii, wzruszyłam ramionami i więcej mnie już Lost nie obeszło. Choć w sumie do dzisiaj obwiniam je dość mocno za mój lęk przed lataniem.
Victoria
Tak jak kocham i uwielbiam seriale i filmy i w ogóle wszystko co kostiumowe i można by mi wcisnąć kiełbasę przebraną w historyczny strój, tak są jakieś granice żenady. Film “Młoda Victoria” był ckliwy, ale przynajmniej interesujący. Przynajmniej dano mi Ruperta Frienda na pocieszenie. Serial był jedynie ckliwy. No, jeszcze irytujący, zwłaszcza główna bohaterka, która do połowy sezonu nie robi specjalnie nic poza uganianiem się za facetami. Bo wiadomo, młodym dziewczynom, nawet królowym, to tylko miłości i faceci w głowie. Ponieważ wiem, jak kończy się historia i jest milion ciekawszych źródeł informacji i rozrywki związanych z tą postacią, postanowiłam zakończyć wspólną przygodę mniej więcej w momencie, kiedy zakochuje się w Albercie. Od czasu bezpardonowego pożegnania ani razu nie tęskniłam. Czy to nie najgorsza możliwa reakcja?
Victoria jest pewnym ewenementem w przypadku seriali kostiumowych, bo zwykle są one albo dość wyrafinowane, albo dobrze napisane (melodramatycznie to też dobrze…), albo śliczne, albo przynajmniej stylowe. A tutaj czuję banalną tandetę.
Orange Is The New Black
Byłam zachwycona pierwszym sezonem. Drugi obejrzałam, bo wciąż interesowała mnie ta opowieść. W trzecim sezonie stwierdziłam, że ani nie lubię Piper bohaterki, ani nie obchodzi mnie to co się z nią stanie, więc zmywam się z tego więzienia. Mój wyrok odsiedziany.
Wiem, że główną zaletą OITNB jest drugi plan i sporo tam było smutnych i mocnych historii. Dla tych historii może warto byłoby oglądać dalej, ale w którymś momencie jednak przeszkadzają bardziej tandetne wątki jak, dajmy na ten przykład, miłość więźniarki i strażnika zakończona ciążą (bo to złamanie prawa!) i próba wrobienia innego wrednego strażnika (bo to też…przestępstwo? zwłaszcza, kiedy robi mu się przykro). Nie wiem jak się skończyła, bo serce płakało mi nie za tymi bohaterami co trzeba, więc zrezygnowałam. Wydaje mi się, że może ogólnie mam problem z pozytywnymi bohaterami, którzy łamią prawo (albo w ogóle robią bardzo beznadziejne rzeczy) i dalej udają słodkie niewiniątka? Bo przecież SĄ POZYTYWNI. Ale refleksji w nich niezbyt wiele, ot, pozytywny bohater robi co musi, żeby przetrwać, no nie?
Girls
Podobno to głos mojego pokolenia. Niby są tu wszystkie elementy, z którymi mogłabym się identyfikować, bo bohaterki są dziwne i nieogarnięte, żyją w wynajętych mieszkaniach i muszą zarabiać na siebie, w przeciwieństwie do całego bananowego świata większości seriali. A jednak nam nie wyszło. Lena Dunham jest dla mnie totalnie nieprzekonująca jako, no, człowiek w ogóle (mówię oczywiście o jej medialnej kreacji, może jest bardzo miłą osobą), a problemy bohaterek albo powodowały u mnie chandrę albo irytowały. Coś we mnie umarło, kiedy Jenna wyszła za dużo starszego Thomasa-Johna. Był moment, w którym czułam się przygnębiona wizją oglądania kolejnego odcinka i wtedy właśnie zdecydowałam się go po prostu nie włączać.
Young Pope
Do pierwszego odcinka podchodziłam cztery razy. Tak, cztery. Dwa razy zasnęłam. Raz mi się znudziło. Raz wytrwałam pół godziny, by stwierdzić, że nie interesuje mnie ani główny bohater grany przez Jude’a Law, ani w ogóle nic co dzieje się na ekranie. To znaczy widzę, to chyba ma być artystyczne i wysublimowane, może nawet jest, ale wolę grać w grę i jeść chipsy. Dziwi mnie o tyle, że mnóstwo osób było Młodym Papieżem zachwyconych i polecało go jako idealny serial dla mnie. To trochę jak ta randka w ciemno co nie wyszła.
Outlander
Ten serial jest, jak to się mówi po angielsku, “good on paper”. Ma wszystko co kocham. Szkocję. Kostiumy. Dramatyczną miłość. Seks. Wojnę. Mężczyzn w kiltach. Absolutnie przepiękną aktorkę w roli głównej. Cudowną piosenkę w czołówce. A jednak coś tu nie styka. Jakoś nie mogę zmusić się do odpalenia kolejnego odcinka. Tak to jakoś napisano, że ani piękny Jamie mnie nie pociąga, ani nie da się zbyt długo słuchać wynurzeń jeszcze piękniejszej Claire. Może w sumie drażni mnie sam koncept podróżującej w czasie bigamistki? Większość czasu jest mi bardzo żal jej męża. Czasem sobie włączę, czasem sobie popatrzę, ale nie umiem Outlandera pokochać. Poza tym polują na dzika w momencie w historii, kiedy dzików na Wyspach Brytyjskich już od kilkuset lat nie było. Hańba.
Jakie seriale były ponad Twoje siły? Można sobie tu ulżyć i pohejtować 😉