Pierwszy dzień nowej pracy jest jak pierwszy dzień w nowej szkole. Mam zestaw pięknych długopisów, nowe notesy i nowych kolegów, których się boję.
Jest też mniej więcej podobnie nieproduktywny, bo nie mam pojęcia co i jak i kto ma jak na imię, więc ciężko się za cokolwiek zabrać. Wieczne zapoznania, hello how are you, gdzie jest wc, gdzie się robi herbatę. Osiem godzin takich pytań męczy.
Muszę brać prysznic wieczorem, bo wychodzę teraz godzinę wcześniej niż w poprzedniej pracy. Moim największym szczęściem jest kiedy nie myję włosów przez dwa dni i wciąż wyglądają porządnie.
Postanowiłam być zorganizowana. Wszystkie maile chowam w folderach, nie trzymam w szufladach niczego poza niezbędnym do pracy minimum czyli kolorowe karteczki i porządne ołówki, wszystko moje, przyniesione z domu, bo muszę pracować na porządnych artykułach papierniczych. Szuflady trzymam też w ryzach, bo nie wiem jeszcze czy mi się spodoba i wolę nie mieć dużo do zabierania.
Trzeciego dnia wcale nie chcę już być w pracy. Mniej więcej po trzech dniach na studiach czułam się bardzo podobnie i chciałam wyjechać z Glasgow. To chyba u mnie naturalne uczucie. Wydaje mi się, że to nie moje miejsce, bo nic mnie jeszcze nie trzyma. Mam ochotę naskarżyć staremu szefowi na wszystko co jest inne i wrócić do domu pod kocyk.
Z Glasgow nie wyjechałam i spędziłam tam jedne z najlepszych momentów w życiu. A zatem poczekajmy.
W metrze czytam książki nawet w ścisku. Chyba, że robi się ekstremalny. Rano zazwyczaj wsiadam dopiero do trzeciego czy czwartego pociągu, ale właściwie na każdej kolejnej stacji robi się nieco luźniej.
Również trzeciego dnia po raz pierwszy ktoś mówi, że mam ładną sukienkę. Niestety nie wiem jak nazywa się koleżanka. Chyba na E. Albo na M. W końcu okazuje się, że na I. To jest też dzień, kiedy robię pierwszą sprzedaż. Nieźle.
Pub jest w czwartki jak za czasów uniwerka. W czwartek wszystko w goóle zaczyna się układać lepiej, zaczynam wiedzieć kto ma jak na imię i robię bardziej konkretne rzeczy. W końcu pracuję nad czymś prawdziwym. Niektóre rzeczy wciąż jeszcze troszkę smucą, bo są inne. Niektóre z tego samego powodu zaczynają cieszyć.
Wychodząc do domu w piątek cieszę się, że tydzień z głowy. W niedzielę wieczór nie jest mi jednak źle, że jutro zaczynamy od nowa. A to przecież najważniejsze.