Kot zaczął przychodzić do nas kilka miesięcy temu. Za pierwszym razem bardzo się ucieszyłam i próbowałam z nim bawić, zwabić go do domu, przytulić. Spojrzał więc na mnie jak na idiotkę i wyszedł. Długo nie wracał.
Teraz wystawiam go za drzwi po kilku minutach. Czasem nawet na dźwięk dzwoneczka w ogródku nie wstaję z kanapy. Gram w grę, nie będę przerywać.
Od jakiegoś czasu zaczął przychodzić codziennie.
Kiedyś myślałam o sobie jako o okropnej, niewdzięcznej osobie, bo nie cieszą mnie wszystkie chwile z przyjaznymi ludźmi. Skoro uciekam z imprezy, wariuję przebywając z kimś kilka dni w jednym pomieszczeniu i preferując krótkie wizyty krewnych. Ale te chwile mnie cieszą. Na moich warunkach. W odpowiednim dla mnie momencie.
Zabawa jest świetna, ale nie może jej być zbyt dużo. Znajomi są wspaniali jak czekolada. Po kilku kostkach – rozkosz. Po zjedzeniu całej tabliczki – mdli i idzie w biodra. Intensywne wizyty męczą mnie o tyle, że jest konkretne okno czasowe, w którym mogę być roześmiana i entuzjastyczna. Kiedy jestem roześmiana i entuzjastyczna dłużej niż to naturalne, kulę się w środku szukając odosobnienia, a im dłużej muszę się kulić, tym bardziej naburmuszam się na świat. Choć prawie zawsze chodzi o mnie, nie o niego. Czasem świat rozumie, czasem nie. Robi się wtedy niezręcznie.
Kiedyś chciałam być wesołą, pełną energii i charyzmy osobą, która czerpie z życia garściami. Ale nigdy nie byłam. Im dłużej żyję, tym mniej zazdroszczę tych cech. To musi kosztować taki ogrom wysiłku. Wolę czerpać z życia małymi gryzkami, żeby się nie zadławić. A potem trawić spokojnie, w cieple, mrużąc oczy.
Możesz wystawić mnie za drzwi. Pochodzę sobie tu i tam i za jakiś czas wrócę. Zacznę się dobijać.
Jestem człowiekiem kotem.