Jedną z wielu przeszkód na mojej drodze do kariery międzynarodowej i sukcesu na światową skalę jest pewne niemądre przekonanie. Tak jak wdrażamy minimalizm w wystroju, ograniczamy garderoby do idealnie dobranych capsule wardrobes i przerzucamy się na zero waste, tak samo mam z obecnością w świecie. Realnym i wirtualnym.
Długoterminowo wcale nie chcę mówić, pisać, wyrażać więcej, tylko mniej. Zarazem mniej i lepiej. Powiedzieć raz, a dobrze. Nie zabiegać o uwagę. Były czasy wpisów codziennych i te czasy minęły. Były czasy obklejania swoją obecnością internetu i wszystkich jego kanałów (tych dosłownych i tych w przenośni). Polemik, ironii, krzykactwa, koniunktur i innych konceptów, które mają mącić, przyciągać, klikać się. Czasy codziennego selfie. Wpisów na siłę, bo „dawno nie było wpisu”. Tych czasów już nie ma.
Nie umiem zmusić się do bycia bardziej widoczną, do przedstawienia się komu trzeba i robienia wrażenia. Mam wieczną prokrastynację od przebojowości. Wiem, że trzeba iść za ciosem, kuć żelazo póki gorące i nie dać o sobie zapomnieć. Być jeszcze więcej. Być na żywo. Jak najwięcej godzin na dobę.
A ja chcę być ciszej. Chcę być mniej. I koniec końców nikt nie zobaczy, że jestem fajna.
No cóż. Może nie ma czego zobaczyć.
| zdjęcie Kat Terek |