Jest niedzielny wieczór i siedzę w domu z bólem brzucha. Rozbolał z nerwów. Chce mi się spać, czuję się jak porzucony szczeniaczek i przygniata mnie ciężar wszystkich smutków świata. To normalne, stwierdza mój mąż, odczuwasz po prostu naturalny lęk przed nadchodzącym poniedziałkiem. Wszystko by się zgadzało, gdyby nie to, że jutro mam urlop.
Czasami czuję lęk, że kiedy biorę wolne, nie robię z niego najlepszego na świecie użytku.
Kiedyś czułam lęk, że jeśli coś idzie dobrze, na pewno wydarzy się coś okropnego. Obecnie dużo bardziej boję się, że już nigdy nie wydarzy się nic dobrego. Dni zlewają mi się w jedną wielką słodko-kwaśną masę. Nie mam depresji. Nie mam problemu ze wstaniem z łóżka. Odczuwam przyjemność z pewnych rzeczy, choć przyznaję, tych rzeczy nie jest obecnie bardzo wiele. Śpię spokojnie. Nie jest mi nawet jakoś specjalnie smutno. Po prostu nie wierzę, że kiedykolwiek stanie się coś naprawdę dobrego, a z jakichkolwiek ambitnych założeń cokolwiek wyjdzie. Boję się, że nigdy się z tej masy nie uwolnię.
Mam pomysły na kilka ciekawszych tekstów niż ten. Tylko jakie to ma znaczenie? Tekst lub dziesięć wte czy wewte, nie spodziewam się po nich niczego. Większe plany? Nie, dziękuję. Nie zawieszam działania, nie odcinam się od świata. Po prostu w nic nie wierzę. A najmniej w siebie. Wiem, że będę jakoś dryfować, może i do przodu, ale bez specjalnych sukcesów. Nawet gdyby plany się powiodły, a marzenia w jakiś stopniu spełniły, nie zmienią przecież mojego życia. Nie sprawią, że przestanę być neurotyczką. Nie sprawię, że przestanę być sobą.
Ale i tak się nie spełnią.
| zdjęcie Kat Terek |
PS Istnieje spora szansa, że następny tekst będzie o czymś bardziej interesującym niż ja. Ale nie chcę obiecywać. Zazwyczaj, kiedy coś obiecuję, nic z tego nie wychodzi.