Jest w mojej pracy sporo rzeczy, których nie lubię. Nie zamierzam specjalnie nikogo przekonywać, że będę robić to co robię większość życia lub nawet przez najbliższe pięć lat. Nie przekonałabym nawet siebie. Są jednak i rzeczy, które lubię. Wyrobiłam w sobie pewien zestaw umiejętności, które w życiu przydają się szalenie – ot, choćby efektywne i bezstresowe rozmawianie przez telefon czy negocjowanie. Najbardziej lubię jednak te momenty, kiedy fizycznie nie ma mnie w biurze i jestem gdziekolwiek indziej. A najlepsze ze wszystkiego są delegacje.
Ja wiem, że zaraz znajdą się osoby, które uznają, że wszystko można załatwić przez maila i to w ogóle nieefektywne, ale ja tak nie uważam. Na szczęście nie uważał też tak nigdy żaden z moich pracodawców. Nie znoszę maili i prawda jest taka, że w życiu prywatnym zapominam o nich i zwykle nie odpisuję. Nie złośliwie, nie z poczucia wyższości, po prostu z braku sympatii do medium. 30 minut spotkania to natomiast wartość nieporównywalnie większa niż 30 minut rozmowy telefonicznej (albo 30 maili…). Przyjaźnie i sojusze zawiera się twarzą w twarz. Tak więc jeżdżę.
Podczas podróży pociągiem nie wypada rozmawiać przez telefon. Nie wypada i już. Można odebrać jedno czy dwa krótkie połączenia w pilnych sprawach, ale to nie miejsce na długie rozmowy, przedstawianie ofert i inne sprzedaże. Taki mam przynajmniej swój wewnętrzny kodeks moralny i będę się go trzymać niczym wiedźmin. Telefon nie zawsze ma zresztą zasięg, a i wifi bywa mocno zawodne. Z tego względu niespecjalnie często zabieram ze sobą firmowego laptopa. W podróży do dwóch godzin nie za bardzo się opłaca. W podróży samolotem nie opłaca się w ogóle, ponieważ ze strachu i tak bym go nie otworzyła…Poza tym jakakolwiek przyjemność tkwi jedynie w wyprawie z niewielkim bagażem. Podróżowanie slużbowe jest dla mnie zatem takim miejscem zawieszenia, czymś między pracą a półsnem. Odpowiadam na wszystkie ważne maile kiedy tylko dojdą, ale nie ma ich nigdy znowu tak wiele. To już nie moja wina!
Uwielbiam być rzuconą na chwilę w przypadkowe miejsca. Czasami te miejsca zostawiają po sobie wielki niedosyt, bo trudno nie czuć żalu przejeżdżając taksówką przez piękne miasto i nie mając czasu na zwiedzenie go. Traktuję jednak te momenty jako teasery i zachętę, żeby w warte tego miejsca powrócić. Chyba najdziwniejszą moją delegacją był wyjazd na targi w Telford i zakwaterowanie w pobliskiej mieścinie słynącej z pierwszego żelaznego mostu. Most był oszałamiająco piękny, ale powiedzmy sobie szczerze – z własnej woli nie jechałabym przez kilka godzin pociągiem po to, żeby zobaczyć pierwszy żelazny most w Wielkiej Brytanii. Nie spałabym też w hotelu obok mostu, który po wygooglowaniu okazał się być jednym z najbardziej nawiedzonych hoteli w kraju. Sama nie szukałabym takich atrakcji, a kiedy jadę gdzie mnie zakwaterują, atrakcje dostaję całkiem gratis.
Pokój hotelowy to taki mały zamknięty świat, w którym jestem sama ze sobą. Świeżutka biała pościel czeka tylko na mnie. Łazienka hotelowa błyszczy dumnie na mój widok, a ręczniki puszą się przymilnie. Leżę w tej pościeli, piję herbatę i oglądam jakieś filmy, których w innym przypadku nigdy bym nie obejrzała. To jak znowu być w szkole czy na studiach i mieć mnóstwo czasu, z którym nie wiadomo co robić. Jeśli zdarzy się delegacja wieloosobowa, atmosfera przemienia się od razu w klimat szkolnej wycieczki.
Z pewnością będąc człowiekiem wielkiego sukcesu można znudzić się samotnością w hotelowej przestrzeni, ale będąc człowiekiem sukcesu bardzo niewielkiego, traktuję ją jako małą odskocznię od życia. No i ma się czas, by stęsknić za domem.
Raz na jakiś czas, w ograniczonej ilości i na chwilę – bardzo to lubię.