Nie ukrywam, że chodzenie do teatru to mój sposób na spędzanie czasu dopiero od kilku lat. Za lat pacholęcych i w czasach młodości górnej i durnej zdarzało mi się raz na jakiś czas na coś pójść, nawet to lubić, ale nie nazwałabym się żadnym wielkim bywalcem. Obecnie miesiąc bez teatru uważam za smutny, stracony i żałosny. Wiem, wiem, to i tak nie jest jakoś bardzo często, ale obiecuję się poprawić.
Można się spierać czy oferta teatralna Londynu jest najlepsza w Europie czy nie, nie ma jednak wątpliwości, że miasto jest miejscem pielgrzymek osób z biletami na konkretne przedstawienia, kupowanymi z wypiekami na twarzy. Im dedykuję dzisiejsze myśli.
♦
Czasami idziesz na sztukę, na którą wcale nie chcesz iść, żeby zobaczyć aktora, na którym Ci zależy. Z mojego punktu widzenia (wyimaginowana) relacja z tym aktorem już nigdy potem nie jest taka sama. Przy czym im mniej zależało mi na występującym, tym lepiej, bo w przypadku niewielkiej fascynacji zdanie się poprawia, w przypadku wielkich fascynacji…Cóż, jest jak jest. W mojej głowie Jude Law (za Obsessions, nie za Henryka V…) i James Norton wiszą mi niemałą przysługę za cierpliwość. Po tym tygodniu mam mieszane uczucia co do tego ile wisi mi Orlando Bloom.
Obsession w Barbican Theatre
Killer Joe w Trafalgar Studios
Nie da się ukryć, że możliwość zobaczenia bohaterów swojego filmowego dzieciństwa to jest wartość sama w sobie. Ile by potem nie wisieli. To jeden z głównych powodów dlaczego nie chciałabym mieszkać gdziekolwiek indziej.
♦
Czasami idziesz na musical, który totalnie Cię nie kręci i bawisz się wspaniale. Polecam Bat Out Of Hell oparty na muzyce Meatloafa, bo to wizualny kosmos. Kiedy mówię kosmos, naprawdę mam na myśli kosmos. Nie widziałam na scenie piękniejszych efektów specjalnych.
♦
Nie mogę być chyba jedyną osobą, która nie znosi Wicked, prawda? PRAWDA?
Julius Caesar w Bridge Theatre
W przypadku musicalu (oprócz Wicked…) łykam wszystko, rapujących ojców założycieli Stanów Zjednoczonych, zmutowane dzieciaki z przyszłości na motorach, no wszystko. W przypadku teatru jestem straszną konserwą, ale po kilku latach mam dość oglądania banalnych amerykańskich sztuk z ostatnich kilku dziesięcioleci, w których głównym elementem szokującym jest przemoc fizyczna i cycki. Nie chodzi o to, żebym miała coś do nagości, o nie. Nie chodzi nawet o to, że potrzebuję kostiumów z epoki, bo uwielbiam uwspółcześnione wersje klasyków. Po prostu teksty sprzed kilku tysięcy czy kilkuset lat podobają mi się bardziej. Tak samo jak sztuki europejskie z jakiegokolwiek okresu trafiają do mnie lepiej niż amerykańskie. Choć od obu reguł są wyjątki.
♦
Miejsce ma znaczenie. Ten sam spektakl oglądany z dobrego rzędu w stalls czy końcowego miejsca na najwyższym balkonie to tak naprawdę inny spektakl. Dodatkowo w małych teatrach czasami będąc w przednim rzędzie można doświadczyć dodatkowych atrakcji. Mój mąż do dzisiaj przeżywa, że Ian McDiarmid (Imperator Palpatine w Gwiezdnych Wojnach) ocierał mu się o kolano w Kupcu Weneckim w Almeidzie, a na mnie zrobiło wrażenie bycie 50 cm od pośladków Jamesa Nortona w The Bug w Found111.
Są rzeczy nie warte pieniędzy. To jest warte.
The Merchant of Venice w Almeidzie
Jeśli nie ma się funduszy ani specjalnego wyboru (czasami bilety po prostu wyprzedają się w kilka godzin), warto polować na jakiekolwiek/okazjonalne bilety i stać w kolejkach od 1 w nocy w styczniu, albo od 5 rano poza styczniem. Osobiście wolałabym nie jeść przez tydzień niż kolejkować i nie ma żadnej sztuki, dla której bym wstała przez 5 rano, ale są osoby kochające teatr tak bardzo, że to robią. Hint: warto się z nimi przyjaźnić. Mam to szczęście.
♦
W życiu nie planuję specjalnie do przodu, bo zawsze boję się, że jakaś siła wyższa postanowi wyśmiać moje plany i pokazać mi środkowy palec. Wolę żyć chwilą. Wyjątkiem jest rezerwacja biletów teatralnych. Od kilku miesięcy wiem, co oglądam w lipcu i sierpniu. Czas zacząć planować końcówkę roku.
♦
Lubię to, że teatry londyńskie są wyluzowane, ludzie przychodzą w jeansach, trampkach i w ogóle nikogo to nie obchodzi. Totalnie nie przeszkadza mi jedzenie i picie ani w teatrze, ani w kinie. Sztuka też jest dla ludzi i świetnie, że możemy obcować z nią w komfortowych warunkach.
Powiedzmy sobie jednak, że hamburger z McDonald’sa przyniesiony na przedstawienie to jest inna skala łatdefakowości. Coś jak sushi w samolocie. JUST DON’T.
(przy czym widziałam i wąchałam tego burgera raz w życiu, NIE TO CO SUSHI W SAMOLOCIE)
Les Miserables w Queens Theatre
Zbyt częste chodzenie na musicale skutkuje stanem psychicznym, w którym zaczynasz śledzić aktorów na instagramie i na twitterze, aż nagle wiesz komu kiedy kończy się kontrakt i że zaczyna grać nowa obsada. Co może nie jest takie złe, źle zaczyna się robić, kiedy czujesz wielką potrzebę zobaczenia nowej obsady w tym samym spektaklu.
Moja mama nie rozumie co w Hamiltonie jest takiego świetnego, żeby iść na niego dwa czy trzy razy i chcieć więcej. Hamilton Hamiltonem, odpowiedź jest oczywista choć nie krótka (BO TO WSPANIAŁA OPOWIEŚĆ O PRZYJAŹNI, MIŁOŚCI, RODZINIE, ZDRADZIE, IDEAŁACH, AMBICJI I SZUKANIU DROGI W ŻYCIU, a przede wszystkim przystępne ukazanie polityki i historii z refleksją na temat tego, że od stuleci nic się w ich mechanizmach nie zmienia), ale ja serio czuję, że umrę jak nie zobaczę tej nowej obsady Nędzników…
(A tak serio, nie ma ktoś ochoty się wybrać?)