Moja pierwsza praca w Londynie polegała w pięćdziesięciu procentach na sprzedaży i w pięćdziesięciu procentach na byciu asystentką kierownika i całego działu sprzedaży. Ogarnianie kierownika było ogarnianiem totalnym przy jego niskiej kompatybilności z kalendarzem (“-Hej M., zaraz masz spotkanie z C. -FAAAK”). W tym kalendarzu zawsze jednak prosił o wyznaczenie mu kilku godzin w tygodniu na “myślenie”.
Czym było “myślenie”? Z boku mogło wyglądać jak nieproduktywne marnowanie czasu. Jak patrzenie się w okno przy jednoczesnym przeżuwaniu kanapki. Nicnierobienie. Po części tym właśnie było. Jednocześnie będąc też jednym z najbardziej wartościowych punktów w kalendarzu.
Mamy obecnie manię bycia czymś zajętym. Najlepiej pracą, a jeśli nie pracą, to wystarczająco dobrym odpoczynkiem. Każdą banalną chwilę dnia musimy wypełnić CZYMŚ. Idąc ulicą, jadąc metrem, autobusem czy tramwajem, musimy czytać, słuchać muzyki, nadrabiać odcinki seriali. Z każdej chwili wycisnąć jak najwięcej, tworzyć content, pochłaniać content, rozmawiać na WhatsAppie, nagrywać stories, scrollować instagram czy facebook. Czymś zająć uwagę.
Zauważyłam, że dokładnie to robię. Tyle, że zamiast być przez to “bardziej” (kreatywną, pełną pomysłów, zainspirowaną), jestem “mniej”. Bo nie mam czasu przetrawić treści. Najlepsze pomysły i idee prawie zawsze trafiają mi się w momentach, kiedy jestem odcięta od bodźców. “Myślenie” ma służyć właśnie temu. Błądzeniu po swojej świadomości, aby dać jej moment oddechu i możliwość połączenia przypadkowych myśli w sensowną całość.
Czy nie można myśleć pracując, aktywnie odpoczywając czy słuchając muzyki? Z pewnością się wtedy myśli, ale są to myśli ukierunkowane. Praca zakłada konkretne zadania, wszelka aktywność zakłada skupienie, a słuchając muzyki wczuwam się bardzo w czyjeś słowa i dźwięki i przeżywam je. Czyjeś, nie swoje.
Wpisywanie myślenia w kalendarz ma zatem wiele sensu. Kierownik miał co prawda duże problemy z wyrabianiem swoich godzin myślenia (bo kiedy inni bardzo potrzebują pomocy, przecież im nie odmówisz, bo musisz sobie pomyśleć), ale się starał. Coraz częściej świadomie odłączam się od bodźców, żeby poleżeć ze wzrokiem wbitym w sufit, popatrzeć się beznamiętnie przez okno autobusu czy iść ulicą sama z sobą, w ciszy. Nie zawsze coś wymyślę, ale czasem tak. I już to robi wielką różnicę.